Gra w golfa nie przystoi głowie państwa? Kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych udowadniają, że ten elitarny sport na przestrzeni dekad stał się w Białym Domu wręcz tradycją.
Historia golfa w Białym Domu sięga początków XX wieku, a za prezydenta, który wprowadził tę dyscyplinę na najwyższy szczebel władzy, powszechnie uważa się Howarda Tafta. Można znaleźć informacje, że w golfa pogrywał również jego poprzednik, William McKinley, jednak publicznie swoją miłość do elitarnego dziś sportu wyznał właśnie Taft. Warto też zaznaczyć, że nie wszyscy patrzyli na pasję ówczesnego prezydenta przychylnym okiem.
Przeciwny był m.in. mentor Tafta – Theodore Roosevelt, który przestrzegał go przed fatalnymi skutkami tej „niebezpiecznej” gry. Prezydent niewiele sobie robił z przestróg, a za jego kadencji golf na stałe zagościł w Białym Domu, choć gra nie była uznawana za stosowną.
Jak się okazało, zamiłowanie Howarda Tafta do golfa udzieliło się również jego następcom. Za najlepszego golfistę wśród dotychczasowych prezydentów Stanów Zjednoczonych uważa się Dwighta D. Eisenhowera, który ma również najwięcej zasług w kwestii propagowania tej dyscypliny. Trzydziesty czwarty prezydent USA grał nie tylko w domowym zaciszu, ale także angażował się w różnego rodzaju wydarzenia, takie jak turniej Masters. Eisenhower osobiście gratulował jego zwycięzcom, co zdecydowanie odcisnęło swoje piętno na popularności golfa w Stanach oraz w innych częściach świata. Zainteresowania golfem nigdy nie ukrywali także George H. Bush i jego syn George W. Bush, który – jak twierdzi ojciec – dysponuje sporymi umiejętnościami.
Istnieje jednak druga strona medalu, czyli wykorzystywanie golfa w realizowaniu interesów politycznych. Prym w tym wiedli Lyndon B. Johnson i Richard Nixon. Zwłaszcza pierwszy z nich widział w polu golfowym bardziej środowisko do przekonywania senatorów do słuszności swoich decyzji aniżeli miejsce do uprawiania sportu. Johnson podczas gry w golfa m.in. zatwierdził uchwałę dotyczącą praw wyborczych w 1965 roku. To on jest także autorem zdania: „Jeśli chcesz zagrzać miejsce w polityce, musisz nauczyć się jednej rzeczy – nigdy nie wygrywaj w golfa z prezydentem”.
Również trzej ostatni prezydenci Stanów Zjednoczonych lubią spędzać czas na uprawianiu tego sportu. Barack Obama – zapalony koszykarz – poszedł swego czasu za namową małżonki, by spróbować sił w nieco spokojniejszej dyscyplinie i na koniec swojej kadencji mógł pochwalić się 330 rundami. Donald Trump, często oskarżany o oszukiwanie podczas gry, spędził na polu golfowym mnóstwo czasu. Nie wiadomo co prawda, ile było w tym wszystkim pasji, a ile potrzeby biznesowej, ale nie można odmówić mu kontynuowania tradycji – 308 rozegranych rund to więcej niż przyzwoity wynik. Joe Biden gra już nieco mniej, ale również nie stroni od golfa.
Aż 17 z 20 prezydentów Stanów Zjednoczonych z większą lub mniejszą częstotliwością wbijało piłki do dołków. Ze sportu, którego nie wypada uprawiać głowie państwa, golf przerodził się w znak rozpoznawczy Białego Domu i wszystko wskazuje na to, że kolejni prezydenci z różnych pobudek będą tę tradycję pielęgnować.
Zdj. główne: Soheb Zaidi/unsplash.com